laleczki z niższej półeczki czyli historia pewnego zbieracza

To nie jest taki całkiem - od zera - nowy blog. Przeniosłam tu lalki, bo się im za ciasno zrobiło na blogu z robótkami ręcznym. Zresztą nie tylko na blogu im za ciasno, w szafkowej półce, gdzie mieszkają, też mają coraz mniej miejsca. Bo tak to już jest z tym zbieractwem. Nie nazwałam bym siebie nigdy kolekcjonerem. Dla mnie kolekcjoner to ktoś taki co swój zbiór trzyma w odpowiednim miejscu: w tym przypadku w gablocie za szybą i obowiązkowo w pudełkach. Kolekcjoner wie na temat swojego zbioru wszystko od a do z. No i oczywiście za nic na świecie nie wolno ruszać zbieranych przez kolekcjonera rzeczy. Więc ja raczej kolekcjonerem nie jestem, ot zbieram sobie lalki, a czemu nie? Są tacy co zbierają znaczki, kamyki, mandaty od drogówki, to czemu nie zbierać lalek? W zbieractwie moim reguły specjalne nie ma, a właściwie jest jedna: laka mi się podoba - jest moja i już. Toteż na półce w mojej szafie mieszka sobie kilka Barbie, gromada niechcianych my scene, jest tam kilka broatz i całkiem pokaźne stadko moxie (lubię te laki bardzo).


dolls mga
no i niech ktoś powie, że nie jestem słodka


Ale te wszystkie panny nie są tam same, bo przygniatają je wielkie lalki z CCCP (młodociani czytelnicy - teraz marsz zapytać mamy lub babci co to znaczy !!!) i polskie koleżanki z plastyku z winylowymi głowami. 
A wszystko zaczęło się dawno dawno temu i wcale nie za siedmioma górami i siedmioma morzami tylko w PRL - owskej Polsce ( młodociani czytelnicy: patrz dwa wiersze wyżej). Miałam wtedy jedenaście lub dwanaście lat i zostałam zabrana (zabrana bo nie poszłam z własnej woli, tylko rodzic używając perswazji w stylu "idziesz, bo jak zdejmę pas ..." zmusił mnie do pójścia) do pewnej znajomej mojej mamy. Znajoma była kobietą z wyższych sfer i taką jak to się mówi: ą ę bułkę przez bibułkę, toteż wizyta była dla mnie udręką.  Musiałam ładnie wyglądać wobec czego kazano mi wcisnąć się w sukienkę, a dla osoby która zazwyczaj chodzi w spodniach było to cholernie niewygodne: wszystko mi się zwijało, wszystko mnie gryzło, a tu jeszcze do tego miałam się super grzecznie zachowywać. Gwoździem do trumny były też zaplecione warkocze tak, że miałam wrażenie iż moje gałki oczne wyskoczyły na metr przede mnie. I gdyby nie pewna historia podczas tej wizyty, to w pamięci zostałoby mi tylko to okropne wspomnienie. Otóż owa pani okazała się być kolekcjonerem lalek. Na wysokiej półce i w gablocie siedziało kilkadziesiąt lal głównie porcelanowych w pięknych sukniach z dawnych epok lub we wspaniałych strojach ludowych. Raj dla oczu. Oczywiście aż mnie korciło, aby je zobaczyć, ale miałam być grzeczna wobec czego nieśmiało zapytałam, czy mogę je pooglądać. 
Owa pani zaczęła coś tłumaczyć o ich niesamowitej wartości, na co uprzejmie przerwałam jej mówiąc, iż doskonale zdaję sobie sprawę, że to lalki nie do zabawy, i że chcę tylko pooglądać. 
Chyba zrobiłam dobre wrażenie, bo ku mojemu ogromnemu zdziwieniu pani zdjęła mi swoje lalki. Moja mama i gospodyni mogły sobie dowolnie plotkować bo ja im nie przeszkadzałam - byłam zajęta oglądaniem tych cudów. Skąd już wtedy wiedziałam że obok zabawek są drogie kolekcjonerskie lalki - nie mam pojęcia. Może z telewizyjnej adaptacji książki Bolesława Prusa z Beatą Tyszkiewicz w roli głównej (młodociani czytelnicy wiecie co macie robić) 
Wśród całego pięknego zbioru było też kilka krakowskich krakowianek, najpewniej od Krawala. Na jedną z takich nie porcelanowych lal zwróciłam uwagę, i nie omieszkałam nawet powiedzieć, że ta to całkiem wygląda jak moja Ania. Pani zrobiło się trochę głupio, stwierdziła,  że owszem lalka jest dość pospolita ale strój jest ręcznie szyty, cepeliowski. 
Suma summarum ładnie się lalkami bawiłam i w ogóle trzymałam gardę jak rasowy arab na pokazie przed szejkiem w Janowie Podlaskim. Dobre wrażenie zostało na pani do końca wizyty  Skąd to wiem? Bo przy następnej nadarzającej się okazji spotkania z moją mamą dostałam od wspomnianej pani prezent. Była to niby popularna w tamtych czasach  lala z charakterystyczną krawalowską buzią, ale miała ciemną karnację twarzy i strój do flamenco. Dostała na imię Carmen. I to właśnie Carmen jest sprawczynią całego zamieszana z lalkami.




Zanim się pojawiła moich kilka lal mieszkało sobie spokojnie w szafie. Kiedyś, znaczy w czasach dzieciństwa zajmowały całą jedną część meblościanki (młodociani itd. ...). Mieszkały tam do spółki z misiami, których byłam ( i jestem nadal ) ogromna fanką oraz całą armią (armią - bo to nie był odział ani pluton tylko armia) żołnierzyków. Ale stopniowo zaczynało lal ubywać. Drogi odejścia lal były różne. Pierwsza to posiadanie licznego ciotko - wujowskiego rodzeństwa czyli tak zwanego kuzynostwa; w większości młodszego od mnie, którym to znaczną część maskotek i lal sprezentowałam. Druga droga to akcje organizowane co roku w szkole, a polegające na zbiórce zabawek dla domów dziecka - oddałam im swoje co ładniejsze lale. I tak jak pisałam zostało kilka, bo: były trochę nazbyt zużyte jak na zbiórkę dla domów dziecka, miałam do nich sentyment, były bardzo ważnym prezentem. I tych kilka sztuk leżało sobie na dnie szafy i tak nawiasem mówiąc nie bardzo wiedziałam, co z nimi zrobić; znaczy chciałam je sobie gdzieś schować i trzymać jako pamiątki. No i wtedy przybyła Carmen. I już zrozumiałam - lalka to hobby jak każde inne. 
I zamiast się wyzbyć tych, które miałam -  zaczęłam gromadzić kolejne. 

Udostępnij ten post

3 komentarze :

  1. hej
    śliczny masz blog
    pozdrawiam cieplutko ;-)))

    OdpowiedzUsuń
  2. Ło matko! Toż to moja Carmen! Miałam identyczną w latach 80-tych. W sumie się nią nie bawiłam, tylko siedziała sobie na krześle, taka dostojna w tej czarno-czerwonej kreacji.

    OdpowiedzUsuń
  3. do takiej Carmen mogłam w dzieciństwie
    tylko wzdychać, tęsknym okiem wodzić...

    OdpowiedzUsuń